Dziś upały odpuściły, a więc wybór mógł być tylko jeden

. Cacharel pojechał ze mną na wycieczkę za miasto - jezioro, spacer po lesie i te sprawy... Koniec sierpnia to czas, kiedy zaczyna ogarniać mnie smutek i żal niewytłumaczalny - że jak to? Już? Koniec lata? Naprawdę? Przecież dopiero co się cieszyłem, że zaczyna się maj... Cóż, mój drogi Bazyli, taka jest kolej rzeczy, nieustanny rytm pór roku wszak nie jest niczym nowym. No, ale co by nie wyjść na ostatniego marudę, muszę przyznać, że gdzieś tam w głębi duszy sam do siebie się uśmiechnąłem na myśl o zbliżającej się w podskokach (oby prawdziwej polskiej złotej) jesieni. Prawdziwe upalne lato to dla mnie czas wielkiej smuty - co dzień zaglądam do mojego perfumowego sezamu i nie bardzo wiem, po co sięgnąć, bo... i sięgać nie ma po co. Jesień to już zdecydowanie inna bajka... A wracając do początku moich przemyśleń - łażąc dziś tak po leśnych dróżkach, mentalnie byłem zupełnie gdzie indziej

. Jesień jest już zaawansowana, koniec października, może nawet początek listopada. Wczesnym przedpołudniem snuję się po parku, powietrze niesie przenikliwy chłód, całe szczęście, że jak na tę porę roku, słońce jest dziś naprawdę ostre. Park jest prawie opustoszały, mija mnie tylko jakiś starszy pan z psem, jakaś para nastolatków... Ale to nieistotne, absolutnie nie potrzebuję towarzystwa...Snuję się parkowymi alejkami, zasypanymi po kostki kolorowymi liśćmi. Mój ulubiony sweter cudownie pachnie Cacharelem, powiewy chłodnego powietrza, przesiąkniętego wilgocią i zgnilizną, doskonale podkręcają zapach... Ze słuchawek docierają dźwięki "Les feuilles mortes" Yvesa Montanda...Wszystko się absolutnie zgadza...