Czwartek, 20 październik 2011, 07:29
Na fali nagłego wzrostu zainteresowania marką Cz&Sp. wygrzebałem kolejną próbkę z szuflady.
Frankincense & Myrrh to zapach bardziej złożony niż wąchany przeze mnie od rana dzisiaj Oxford & Cambridge i dosyć trudny do sklasyfikowania. Podobieństwo między nimi widzę jedno. Dużo i szybko dzieje się w nich na początku, a kiedy baza zagości już na skórze oba zapachy przycichają i robią się dosyć subtelne.
We Frankincense & Myrrh znajduję podobieństwa do kilku znanych mi (i znanych w ogóle) zapachów. Cytrusy w otwarciu kojarzą mi się Messe de Minuit i trochę z L'Air du Deset Marocain Tauera. Trudno powiedzieć, czy to cytryna czy bergamotka, ale cokolwiek to jest, jest owocem dojrzałym, słodkim, może nawet lekko już gnijącym. Cytrusom towarzyszy ziołowy akord szałwii. Dość szybko pojawia się wyraźna nuta mirry i najsubtelniejsze z subtelnych kadzidło. Tu ujawnia się podobieństwo do słynnego Tauera: zanikający pod naporem nut kadzidlanych cytrus daje bardzo podobny efekt co u Tauera, na określenie którego przychodzi mi do głowy tylko angielskie słowo "sparkling" (chociaż tu nie jest on tak spektakularny i trwa krótko). Osobiście uważam połączenie nut cytrusowych z kadzidłem za strzał kulą w płot (w Messe de Minuit również) i ogólnie efekt jest co najmniej dziwny. Na szczęście jednak wszystko to szybko ulatnia się ze skóry i perfum zyskują kompletnie nowy, fougerowy wymiar. Pojawia się lawenda w otoczeniu nut drzewnych, cedru i sandałowca. Ostatnia faza podoba mi się najbardziej. Nie czuć już mirry ani owoców. Został może jeszcze jakiś lekki ślad po kadzidle i ten kremowy sandałowiec z lawendą, któremu trudno się oprzeć. Zapach zdążył już dostać komplement od mojego taty. A jestem też bardzo ciekaw, jaka byłaby reakcja pań, których akurat nie mam w tej chwili pod ręką.
Podobnie jak z Oxford & Cambridge nie widzę Frankincense & Myrrh jako zapachu do wyjścia. Kojarzy mi się raczej z chłodnym dniem, spędzanym w rodzinnym gronie przed kominkiem - te klimaty. Lawenda dodaje mu odrobiny staroświeckości.
Frankincense & Myrrh to zapach bardziej złożony niż wąchany przeze mnie od rana dzisiaj Oxford & Cambridge i dosyć trudny do sklasyfikowania. Podobieństwo między nimi widzę jedno. Dużo i szybko dzieje się w nich na początku, a kiedy baza zagości już na skórze oba zapachy przycichają i robią się dosyć subtelne.
We Frankincense & Myrrh znajduję podobieństwa do kilku znanych mi (i znanych w ogóle) zapachów. Cytrusy w otwarciu kojarzą mi się Messe de Minuit i trochę z L'Air du Deset Marocain Tauera. Trudno powiedzieć, czy to cytryna czy bergamotka, ale cokolwiek to jest, jest owocem dojrzałym, słodkim, może nawet lekko już gnijącym. Cytrusom towarzyszy ziołowy akord szałwii. Dość szybko pojawia się wyraźna nuta mirry i najsubtelniejsze z subtelnych kadzidło. Tu ujawnia się podobieństwo do słynnego Tauera: zanikający pod naporem nut kadzidlanych cytrus daje bardzo podobny efekt co u Tauera, na określenie którego przychodzi mi do głowy tylko angielskie słowo "sparkling" (chociaż tu nie jest on tak spektakularny i trwa krótko). Osobiście uważam połączenie nut cytrusowych z kadzidłem za strzał kulą w płot (w Messe de Minuit również) i ogólnie efekt jest co najmniej dziwny. Na szczęście jednak wszystko to szybko ulatnia się ze skóry i perfum zyskują kompletnie nowy, fougerowy wymiar. Pojawia się lawenda w otoczeniu nut drzewnych, cedru i sandałowca. Ostatnia faza podoba mi się najbardziej. Nie czuć już mirry ani owoców. Został może jeszcze jakiś lekki ślad po kadzidle i ten kremowy sandałowiec z lawendą, któremu trudno się oprzeć. Zapach zdążył już dostać komplement od mojego taty. A jestem też bardzo ciekaw, jaka byłaby reakcja pań, których akurat nie mam w tej chwili pod ręką.
Podobnie jak z Oxford & Cambridge nie widzę Frankincense & Myrrh jako zapachu do wyjścia. Kojarzy mi się raczej z chłodnym dniem, spędzanym w rodzinnym gronie przed kominkiem - te klimaty. Lawenda dodaje mu odrobiny staroświeckości.