Sobota, 19 październik 2013, 10:10
W zapachach Serge'a Lutensa zawsze podobało mi się to, że są jak wyjęte prosto z baśni dla dzieci. Santal de Mysore jest dla mnie jednym z emblematycznych przykładów takiego perfumiarstwa baśniowego
Mamy tu mieszankę pięknego, żywicznego drzewa sandałowego z garścią przypraw, kminem i kokosem. Jak na co dzień, nie lubię zapachu kokosa, tak tutaj zastosowano go w takich proporcjach, że podkreśla świetnie słodycz sandału i ani trochę nie przeszkadza. Zapach wcale nie jest bardzo słodki. I to nie tylko jak na Lutensa, który słynie z ulepków. Po prostu jest w sam raz słodki, w sam raz żywiczny i drzewny. Ewolucja polega tu na stopniowym przygasaniu nieokiełznanych na samym początku żywic. Wizualnie ująłbym to w ten sposób, jakby zapach z koloru czerwono-brązowego na początku przechodził w czernie i szarości. W późniejszych fazach, podobnie jak w Fleurs d'Oranger, czujemy więcej kminu, ponieważ opuszczają go inne nuty. Najdłużej utrzymuje się nuta drzewa sandałowego, ale już nie takiego żywicznego - podkręconego przez przyprawy - tylko zwykłego słodkawego sandałowca znanego z innych kompozycji z tym składnikiem.
Według mnie to jeden z najbardziej udanych zapachów Serge'a Lutensa. Przede wszystkim stosunkowo, jak na zapachy tej marki, noszalny, nie dusząco słodki, nie nazbyt kobiecy ani nie męski. Zimowy.